Ukończyłam (wreszcie!) pierwszy
w tym roku quilt.
W zasadzie mieści się on w kategorii "zaczęte
w zeszłym roku, skończone w aktualnym". A zapowiada się na to, że
grupa ta będzie baardzo liczna. Tym razem miałam konkretny dead end.
Kiedy kilka miesięcy temu "w trakcie szycia" quilt zobaczyła
moja przyjaciółka, bardzo jej się spodobał. Miałam więc dla
niej prezent na urodziny i trzeba było go skończyć w terminie.
Prezent chyba naprawdę się
spodobał, bo następnego dnia po urodzinach od razu zawisł na
ścianie.
Już od samego pomysłu majaczył
mi w głowie tytuł tego quiltowego obrazka - Niebezpieczne związki.
Dlaczego niebezpieczne? No bo wiadomo - szycie po okręgu nie jest
zbyt łatwe. Tym razem jednak eksperymentowałam również z kolorami
i wielkościami kolejnych ćwiartek. Bo z zasady miały być różnej
wielkości, chociaż w ramach tych samych bloków. Kolejne bloki
dobierałam i układam w trakcie szycia. Wreszcie też odważyłam się na
połączenie brązu z różem, a obok niego fioletu z pomarańczem.
Tytuł jednak okazał się
proroczy z innego powodu. Otóż początkowo zaokrąglenia miały być
"złamane" pikowaniem rowkowym, jednym słowem miały być proste linie. Jednak przy trzecim rzędzie
byłam już całkowicie pewna, że to absolutnie nie pasuje.
Pozostało mi więc coś, czego nie cierpię. Prucie. Klasyczne prucie
pikowania, czyli za pomocą przecinaka, absolutnie nie wchodzi w grę.
Nauczyło mnie tego smutne doświadczenie. Po pierwsze, nawet poprawnie
obchodząc się z tym narzędziem, można zrobić w tkaninie
dziurę. Po drugie, tak wygląda "krajobraz po bitwie":
Usuwanie tego bałaganu jest mocno irytujące i trwa tyle, że bardziej opłaca się zastosować inną metodę. Wcale nie trwającą dłużej, ale za to mniej... niebezpieczną.
Obydwie nitki powinny znajdować
się na wierzchu. Lewą ręką pociągamy za jedną nitkę, wtedy wysuwa się pętelka
drugiej nitki.
Końcem igły zahaczamy o pętelkę
i wyciągamy całą nitkę. Specjalnie wybrałam tępy koniec igły,
bo wsuwa się w szew równie łatwo jak ostry, za to nie szarpie
nitki. Powtarzamy tę czynność, aż do końca. Czynność
nieskomplikowaną, trwającą tyle, co zwykłe prucie, a za to nie
wymagającą później skubania nitek z wierzchu i od spodu. Aha, co jakiś czas warto tę drugą nitkę (nie tę trzymaną w lewej dłoni), przyciąć, bo wygodniej się ją wyciąga, kiedy jest krótka.
Jeszcze tylko trzeba pozbyć się
śladów po szwie. Koniecznie na świeżo, kiedy się jeszcze nie
utrwaliły w materiale.
Wystarczy to miejsce spryskać wodą i przesunąć po
nim żelazkiem. Przy takiej czynności sprawdza się mini-żelazko,
bo tkaninę wystarczy tylko delikatnie dotknąć, a nie prasować
(uwaga na wypełnienie, najlepsze jest w takiej sytuacji bawełniane, bo
poliestrowe może się stopić).
Jak widać, nic nie widać!
I tyle. Być może ta metoda
prucia jest szerzej znana, ja odkryłam ją dopiero w zeszłym roku.
Mam jednak nadzieję, że nie będzie mi się często przydawać.