niedziela, 20 listopada 2016

Gęsi i damy z Knossos


Fresk z Knossos na tkaninie? Dlaczego nie!
Kiedy kilkanaście lat temu przeczytałam po raz pierwszy o tym, że można już drukować tkaniny na zwykłej drukarce, bardzo spodobał mi się ten pomysł. Wymyślono wtedy Bubble Jet Set, specjalny płyn, który utrwalał barwnik z drukarki domowej. Ponieważ tkaniny nie można było ot tak, po prostu wkładać do drukarki, bo w niej by utknęła, trzeba ją było wcześniej naprasować na papier do zamrażarek. Oczywiście szybko pojawiły się w sprzedaży tkaniny już przygotowane do drukowania, czyli nasączone i wysuszone, na podkładzie papierowym, który po wydrukowaniu można było z łatwością z tkaniny zdjąć.
Niestety przez wiele lat trudno było takie zestawy dostać, nawet przez internet, a zresztą na początku okazały się bardzo drogie jak na moją kieszeń. Kiedy wreszcie były w zasięgu ręki i mojej kieszeni, nieśmiało kupiłam sobie kilka arkusików, które wykorzystałam między innymi na metki doszywane z tyłu quiltów i… gęsi.
Już wyjaśniam o co chodzi z tymi gęsiami. W czasie wspólnej akcji szycia quiltu dla naszej (czyli polskich quilterek) przyjaciółki Danki, postanowiłyśmy, że będzie on miał różne polskie akcenty. I wpadłam. Tak przykleiło się do mnie Rejowe „Polacy nie gęsi”, tak mi utkwiło w głowie, że musiałam TO zrealizować. Aplikację z gęsi potrafiłam zrobić, ale wyhaftować dwie linijki tekstu??? Nigdy!
Na pomoc przyszła mi drukarka.

Niestety, miałam pomysł, żeby wyraz "patchwork" dać kolorowo - prawie w ogóle go nie widać.
  Przydała się również w drugim bloku, który wtedy przygotowywałam. Nie da się ukryć, że nazwy polskich miast nad Bałtykiem, te wydrukowane, wyszły o wiele lepiej niż wyhaftowane.


No dobrze, a co do tych gęsi mają damy z Knossos?
Po prostu znów wpadłam na „świetny” pomysł, od którego nie mogę się od kilku tygodni odczepić. I znów ten pomysł sobie wydrukowałam. Moja przyjaciółka jest archeologiem i specjalizuje się w historii tkactwa. Wymyśliłam więc, że zrobię jej w prezencie patchwork plecionkę, i że głównym motywem będą owe słynne damy z fresku z Knossos na Krecie. Tylko oczywiście (!) nie będę ich malowała sama.

Może poduszka z portretem to dobry pomysł na tzw. prezent spersonalizowany?
 Do tej pory korzystałam z tkaniny do drukowania firmy Jacquard, którą sprowadzałam sobie z zagranicy. Okazało się jednak, że można wreszcie dostać taką tkaninę w Polsce, i że ma ją znana polskim quilterkom firma Prym. Tkaninę do drukowania można dostać w internetowym sklepie To i owo (klik), za rozsądną cenę, zwłaszcza, że nie trzeba jeszcze płacić za przesyłkę z zagranicy. Można też kupować po jednym arkuszu.
Ponieważ poeksperymentowałam sobie z nią trochę, oto informacje na temat jej działania i kilka moich rad:
Tkanina ułożona jest na podkładzie papierowym, ale nie jest na niego naklejona, tylko przyprasowana. Papier przywiera do niej, „podpierając ją” w trakcie drukowania, a później swobodnie z niej schodzi. Tkanina to 100% bawełny przypominającej popelinę – jest gęsto tkana, ale nie sztywna, jakości patchworkowej.
Po wydrukowaniu i utrwaleniu tkanina nie sztywnieje, jak czasami to się zdarza w przypadku takiej, którą się maluje farbami do tkanin. Palcami wyczuwa się jedynie, że jest minimalnie grubsza.
To nie jest popularne kiedyś „ustrojstwo”, które drukowało się na papierze, a potem zaprasowywało na tkaninę. Tamto tworzyło na tkaninie grubą, gumową warstwę, która po jednym praniu zaczynała się łuszczyć!!! Teraz mamy do czynienia ze zwykłą bawełną, którą można na przykład przepikować. W Stanach Zjednoczonych drukuje się np. zdjęcia z życia danej osoby, z których zszywa się przeznaczony dla niej patchwork. Może to dobry pomysł na patchworkowe drzewo genealogiczne?
Specjalny preparat, którym nasączona jest tkanina, nie tylko sprawia, że barwnik w nią wnika. Preparat utrwala też kolory, więc można taki wydrukowany materiał prać, o czym za chwilę.
Moja rada, żeby najpierw wydrukować sobie wybrane zdjęcie lub rysunek na papierze, chociażby po to, żeby zobaczyć, jak kolory wyglądają nie na monitorze laptopa, ale na białym tle. Poza tym, okazało się, że zdjęcie, którym dysponowałam (opłaciło się jeździć na Kretę!), nie mieści się na papierze A4. I po wydrukowaniu na papierze znika kawałek fryzury i ręki jednej z dam. Musiałam to zdjęcie trochę inaczej wykadrować.
W drukarce (przynajmniej mojej) powinno się układać przyszłe dzieło tkaniną u góry.
Barwnik utrwala się na ciepło, czyli po prostu żelazkiem, czyli po prostu prasując przez minutę. Na wszelki wypadek ułożyłam na desce do prasowania kawałek papieru do pieczenia. I tu obserwacja: pierwszą tkaninę zostawiłam po wydrukowaniu na dwa dni i dopiero wtedy przeprasowałam, drugą zaś prasowałam dziesięć minut po wydrukowaniu. Przy pierwszej na papierze do pieczenia nie było nawet odrobinki barwnika, przy drugiej coś niewyraźnego się pojawiło. Kiedy jednak z ciekawości po godzinie jeszcze raz przeprasowałam wydruki, nie było już żadnego śladu, czyli barwnik utrwalił się.
Radzę po wydrukowaniu, a przed prasowaniem, usunąć papier, na którym jest tkanina. Pierwsze zdjęcie prasowałam w następujących warstwach: na desce papier do pieczenia, na nim tkanina zwrócona papierem do góry. I niestety papier z tkaniny przywarł do niej tak mocno, że musiałam z nim trochę powalczyć. (Na szczęście, zsunął się z niej szybko kiedy go nawilżyłam) Za drugim razem najpierw wydrukowałam zdjęcie, potem usunęłam z tkaniny papier. Zszedł od razu – wystarczyło na rogu podważyć go paznokciem. I dopiero wtedy na desce położyłam papier do pieczenia, potem tkaninę wierzchem do dołu, a na niej znów papier do pieczenia.
Sprawdzałam też, jak tkanina zachowuje się podczas prania, ale przyznam, że tylko prałam eksperymentalnie – ręcznie, nie w pralce. I jest bardzo grzeczna, nie farbuje, nie traci koloru.
Zalecane pranie w letniej wodzie, maksymalnie do 30 stopni.

Mam pomysł na kolejny prezent pod choinkę, również dla mojego przyjaciela z archeologii. A w następnym poście: dlaczego wydrukowałam damy z Knossos podwójnie, jak robi się patchworkową plecionkę. A przede wszystkim: jaki znalazłam sposób na to, by surowa aplikacja się nie strzępiła.

środa, 20 lipca 2016

Pikowanie przez haftowanie



Przez ostatnich kilka tygodni miałam okazję korzystać z maszyny Brothera Inov-is NV-2600. Maszyna ta jako jedna z dwóch wystąpi w książce o patchworku, nad którą obecnie pracuję. Jednak dzięki cierpliwości firmy EMB Systems, która mi ją wypożyczyła, mogłam też wypróbować jej możliwości w nieco odrębnych, czasami zdecydowanie bardziej skomplikowanych technikach. (O czym będę pisać w kolejnych postach.)

NV-2600 jest maszyną i hafciarką w jednym. Haft maszynowy jako taki do tej pory raczej mnie nie pociągał, a ściegi ozdobne zastosowałam może 10 razy, ale nie byłabym sobą, czyli quilterką do kwadratu, gdybym nie wykorzystała maszyny do własnych, patchworkowych celów. 
Na początku coś prostego, czyli haft występujący w roli pikowania. 
Tak, właśnie tak. Patchwork można również pikować, używając ściegów ozdobnych, ale pod jednym warunkiem. Maszyna musi być naprawdę dobra i bardzo dobrze ustawiona – oczywiście chodzi mi o napięcie górne i dolne.
Ale po kolei.
Od dawna podobała mi się technika Stupendous Stitching, którą kilka lat temu rozpropagowała Carol Ann Waugh. Faliste lub proste linie haftu, przedzielone pikowaniem – ręcznym i maszynowym – podobają się nawet mnie, chociaż zazwyczaj jestem zwolenniczką minimalizmu. Carol Ann Waugh najpierw podkłada pod tkaninę flizelinę i zahaftowuje powierzchnię tkaniny, a dopiero potem, po oderwaniu papieru i zrobieniu quiltowej kanapki, pikuje. Taki podkład z flizeliny zapewnia, że ścieg będzie układał się ładnie i nie będzie marszczył tkaniny. Chciałam uprościć ten proces i nieco poeksperymentować. Od razu zrobiłam quiltową kanapkę i zdałam się na maszynę, mając nadzieję, że nie będzie się buntować przeciwko haftowanio-pikowaniu i że efekt będzie zadowalający. 
 
Świetna zabawa, miałam naprawdę trudności z wybraniem ściegu.

Najpierw zrobiłam próbkę z tkaniny "docelowej” i tej samej watoliny, którą miałam przygotowaną. Chociażby po to, żeby zobaczyć, jak prezentują się wybrane przeze mnie nici, tym bardziej, że były różne – bawełniane, jedwabiste i z rayonu. A także moje ostatnio ulubione metaliczne Sulky Gutermana, które na zdjęciu prezentują się skromnie, niczym zwykłe białe nici, za to podświetlone zaczynają błyszczeć delikatnie, niczym tafta.
W prawym dolnym rogu są nici, które wybrałam do pikowania tła. Potem zresztą dodałam jeszcze inną czerwień, bardziej intensywną.
Chciałam też zobaczyć, jak na takim podkładzie zachowują się różne hafty. Oczywiście wybór miałam duży.

I już wiem, że najtrudniej używać ściegów, które są stosunkowo szerokie, a to dlatego, że igła porusza się po szerszym polu dość gwałtownie i może nieco ściągać tkaninę. Za to najlepiej na kanapce quiltowej sprawiają się hafty zwarte.
O tym, jak bardzo zwarte mogłam decydować sama, ustawiając je tak

 albo tak.

Ponieważ z niecierpliwością czekałam na efekt końcowy, a używałam nowej maszyny, ciągle robiłam jakieś błędy. O tychże błędach NV-2600, która okazała się bardzo rozmowna, szybko mnie informowała. A to nie ustawiłam odpowiednio igły i w odpowiedzi zobaczyłam:

A to zapomniałam zmienić nici w bębenku, by dopasować je do koloru na górze. Akurat to ostatnie nie zemściło się na mnie, bo maszyna jest tak dobrze ustawiona, że nici ze spodu w ogóle nie przechodziły na wierzch, a nici wierzchnie widać było jedynie na obrzeżach haftu pod spodem.
Na wierzchu metaliczne białe nici Gutermana, na spodzie bawełniane w kolorze lilowym.
Chociaż ani maszyna, ani nici nie sprawiały mi problemów, na wszelki wypadek sięgnęłam po stojak do nici, który znalazłam kiedyś w Outlecie Tkanin na Czerniakowskiej. 

I to w zasadzie dwie tajemnice takiego haftowanio-pikowania: stojak na nici, by szpulka była ustawiona w pozycji pionowej oraz odpowiednie napięcie, które trzeba wyregulować. I radzę to robić stopniowo, by nie przegapić najlepszego ustawienia. Jednym słowem punkt po punkcie. Dzięki temu nie musiałam wcześniej haftować na flizelinie. Aha, i nie używałam tamborka - całość operacji była robiona na części maszynowej, nie hafciarskiej.
Jeszcze tylko pikowanie pomiędzy haftowanio-pikowaniem i praca była gotowa. Na razie skromna, tak po mojemu, ale przecież nie ostatnia z tej serii.

PS: Tym razem, wyjątkowo jak na mnie, nie przyszywałam lamówki ręcznie tylko maszynowo - przy pomocy haftu z gałązkami
 



piątek, 17 czerwca 2016

Farbowane nitki - i nie tylko





 Nie, to nie jest moja najnowsza tkanina. Jeszcze tak subtelnego wzoru nie udało mi się do tej pory uzyskać. To, że się tak wyrażę, produkt uboczny mojego farbowania, ale... wszystko po kolei...
Przygotowywałam nową "kolekcję" tkanin, które można będzie niedługo kupić w sklepie Ładne Tkaniny, i jednocześnie materiały na warsztaty z farbowania, które poprowadzę w Szkole Patchworku (szczegóły poniżej), kiedy wzrok mój padł na kordonek leżący na stole. I tak powstał pomysł, żeby ufarbować też trochę nitek. Wiem, są multikolorowe nitki i włóczki w sklepach, ale zazwyczaj nijak się mają do moich potrzeb kolorystycznych, a wizja nici, które są idealnie w tych samych kolorach, a nawet odcieniach, co tkanina, była kusząca. Poeksperymentowałam więc trochę z różnymi nitkami i oto moje wnioski (bo trudno nazwać to tutorialem):
Po pierwsze, nitki lub włóczkę trzeba nawinąć w długie pasma, luźno związane w kilku miejscach. Im więcej tych "zawiązań", tym większa szansa, że po farbowaniu i wyjęciu z pralki włóczkę łatwo będzie zwinąć w motek.
Po drugie, nitki (lub włóczkę) trzeba przed farbowaniem dokładnie wyprać. Usuniemy w ten sposób różne chemikalia, które poprawiają jej wygląd, ale jednocześnie blokują dostęp barwnika. 
Po trzecie, kilka minut po zalaniu roztworem barwiącym, trzeba jeszcze dodać roztwór z wodorowęglowodanem sodu (o szczegółach poniżej).
A teraz konkrety:


Farbowałam barwnikami Procion MX. Z włóczek najlepiej farbuje się nimi włóczka czysto bawełniana. Nie wchodzą w grę żadne mieszanki, bo w tych miejscach, gdzie nie będzie bawełny, włóczka nie ufarbuje się albo ufarbuje się, ale nie będzie trzymać koloru. Jednym słowem będzie farbować, mimo kilkukrotnego prania. Barwnikami Procion MX nie farbuje się również wełny - do jej barwienia stosuje się barwników kwasowych.
Uwaga, przy kupowaniu włóczki! Na moją prośbę o włóczkę bawełnianą proponowano mi włóczkę z bawełną 80% - musi być 100%!!! Mam wrażenie, że osoby sprzedające włóczkę i tkaniny nie za bardzo rozumieją, jaka jest różnica między czystą bawełną, a, dajmy na to, elanobawełną.

 Świetnie barwniki Procion MX wyglądają na zwykłym kordonku lub mulinie. Mają żywe kolory, szybko się spierają. Powyższe motki są z polskiej Ariadny.
Ale...
Zauważyłam, że nitki, które są dość śliskie i nie tak puchate, jak mulina czy kordonek do haftowania, trudniej się później rozplątuje. Przyznaję, że tutaj akurat zrobiłam za krótkie pasemko i związałam je tylko w dwóch miejscach.
Czy będę jeszcze farbowała nitki? Do konkretnego projektu na pewno tak. Ale powyższy eksperyment był jedynie "przy" farbowaniu tkanin, a nie jako oddzielna praca.
Ale wracając do tkanin...




Powyższe tkaniny znajdą się niedługo w sklepie Ładne Tkaniny. Natomiast osoby zainteresowane ich powstawaniem zapraszam na warsztaty. O farbowaniu tkanin (również przy okazji - nitek), będę opowiadać na zajęciach, które odbywają się pod koniec czerwca i w lipcu w Szkole Patchworku. W malowniczej scenerii pod Puszczą Kampinoską, będziemy mieszać kolory, farbować techniką sun print i przygotowywać wzory japońskiego shibori. Więcej szczegółów znajdziecie na blogu Szkoły Patchworku.


wtorek, 24 maja 2016

Małe jest piękne (i pożyteczne)

Gadżety patchworkowe dzielą się na te, które chcemy mieć, ponieważ KIEDYŚ NA PEWNO (?!?) nam się przydadzą, oraz te, których pomoc doceniamy od razu i każdego dnia. Kiedy dawno, dawno temu przeczytałam o miniżelazku, pomyślałam sobie, że to będzie fajny bajer, który może raz albo dwa razy wykorzystam i koniec. Wtedy go nie kupiłam, bo w przeliczeniu na te dwa razy raczej nie było to opłacalne.

Pierwsze miniżelazko sprezentowała mi Ania Sławińska. Przydało się przy szyciu mojego quiltu witrażowego. I to nawet bardzo. Korzystałam też z niego przy mozaice z kawałeczków tkanin. Tu już przydało się bardziej niż baaardzo. Potem dostałam kolejne. A potem okazało się, że to maleństwo jest pomocne w innych sytuacjach. A ponieważ mam już z nim wiele doświadczeń, postanowiłam o tym napisać.

Po co żelazko w wersji mini?
Na pewno nie da się nim wyprasować wielkiej połaci tkaniny, ale już rozprasować drobne elementy - jak najbardziej. Nawet takie, do których trudno jest dotrzeć. A wszystko to dzięki budowie. Miniżelazko przypomina nieco lokówkę zakończoną trójkącikiem. Niektóre firmy dołączają do niego jeszcze inne końcówki. Ja oprócz trójkącika mam jeszcze taką w kształcie zaokrąglonego prostokąta.
Końcówka trójkątna przydaje się przy rozprasowywaniu np. rogów poduszek, drobnych fałdek w ubraniach, przyklejaniu i rozprasowywaniu aplikacji; prostokątna, gdy robię lamówkę.



Skoro miniżelazko przydaje się przy drobnych elementach, warto je wykorzystać w niektórych technikach patchworkowych, które wymagają dokładności. 



Wspomniałam o moim witrażu. Sama robiłam do niego lamówkę, zaprasowując ją miniżelazkiem i przyprasowywałam ją przy jego pomocy do powierzchni quiltu.



Gdyby nie to żelazko, nie powstałaby moja mozaika. Chociaż może powstałaby, bo się na nią uparłam, ale pewnie miałabym poparzone opuszki palców. Tymczasem miniżelazko ułatwiło mi przyklejanie pojedynczo jedno, dwucentymetrowych elementów z warstwą flizeliny z jednej strony. I to dokładnie w tym miejscu, w którym chciałam. Żelazeczko waży niczym piórko. Doceniłam to pod koniec pracy, bo miałam do przyklejenia kilkaset kawałeczków mozaiki.


Okazało się, że to nie koniec zalet tego malucha. Ponieważ jest mniejsze, zżera mniej prądu, więc praktycznie podczas szycia wcale go nie wyłączam. Jestem zwolenniczką teorii, że każdy szew powinien być rozprasowany, zanim przyszyje się do patchworku kolejny kawałek, więc używam do tego miniżelazka. Nie chce mi się rozkładać deski, czekać, aż żelazko się rozgrzeje. Nie chce mi się wstawać co chwila od maszyny - z boku leży minideseczka do prasowania, obok niej żelazko na podstawce i mogłabym tak siedzieć i siedzieć. (O tym, że powinnam co jakiś czas wstać, przypomina mi ból kręgosłupa).



Na co zwracać uwagę przy kupowaniu?

Na długość kabla. Moje pierwsze żelazko ma kabel długości 105 cm. W praktyce oznacza to, że mogę je ustawiać tylko na brzegu stołu z przedłużaczem ustawionym tuż pod stołem. A i tak ciągle zsuwa się na podłogę. Drugie, Clovera, ma już bardziej praktyczną długość kabla - 180 cm, więc może sobie swobodnie stać na środku stołu.

Ważne jest też, jak zamocowane są śrubki łączące części żelazka. Nie mogą wystawać poza powierzchnię elementów plastikowych, powinny być schowane w takich minizagłębieniach. Dlaczego? Podczas pracy miniżelazka nagrzewają się wszystkie metalowe elementy - nie tylko trójkątna powierzchnia, ale też śrubki mocujące, czy metalowa nasada. "Mój" Clover, ma specjalną ochronę nasady, jeśli jednak zdecydujesz się na inny model, uważaj, by jej nie dotykać.


Jak używać i jak nie używać?

- Miniżelazka mają zazwyczaj dwa stopnie ogrzewania - niski i wysoki. Ja niestety nie mam cierpliwości i od razu nastawiam je na wyższą temperaturę. Bez sensu, jeśli chce się jedynie przeprasować szew.



- Chociaż maleństwo wygląda niepozornie, grzeje tak samo mocno, co zwykłe żelazko. W trakcie używania koniecznie trzeba je odstawiać na podstawkę (dołączona w zestawie). I nie kłaść w pobliżu np. torebek foliowych czy elementów plastikowych. "W pobliżu" oznacza mniej niż 10-15 cm. Przyrzekam, że zeskrobywanie z powierzchni żelazka folii jest żmudną robotą. I... w zasadzie nie powinnam się do tego publicznie przyznawać... miniżelazko potrafi też roztopić szkło okularów, które obecnie produkuje się ze specjalnego plastiku. W trakcie przygotowywania quiltu mozaikowego odłożyłam je na leżącą mozaikę, niedaleko okularów. Kilkakrotnie sprawdzałam, czy nie dotyka ich powierzchni. Nie dotykało, leżały w odległości jakichś 8 cm. Pod koniec dnia okazało się, że mają lekko "zamgloną" powierzchnię.

- W związku z powyższym lepiej nie prasować bezpośrednio na stole, jeśli nie masz specjalnej deseczki do prasowania, możesz po prostu podłożyć kilka warstw tkaniny. Podczas nakładania aplikacji na quilt, wystarczy, że pod spodem jest warstwa kanapki klasycznego quiltu, czyli tkanina spodnia, wypełnienie i tkanina wierzchnia (lub gotowy patchwork).

PS: Kolejne małe żelazko, tym razem parowe, ma 13x7,5 centymetra. Może służyć jako żelazko turystyczne, ale świetnie nadaję się też do różnego rodzaju robótek. Można też połączyć przyjemne z pożytecznym i zabierać je na wyjazdy wakacyjne, jeśli się nie chce robić przerwy w szyciu.



poniedziałek, 7 marca 2016

Niebiezpieczne związki, czyli sztuka spruwania

Ukończyłam (wreszcie!) pierwszy w tym roku quilt. 



W zasadzie mieści się on w kategorii "zaczęte w zeszłym roku, skończone w aktualnym". A zapowiada się na to, że grupa ta będzie baardzo liczna. Tym razem miałam konkretny dead end. Kiedy kilka miesięcy temu "w trakcie szycia" quilt zobaczyła moja przyjaciółka, bardzo jej się spodobał. Miałam więc dla niej prezent na urodziny i trzeba było go skończyć w terminie.


Prezent chyba naprawdę się spodobał, bo następnego dnia po urodzinach od razu zawisł na ścianie.
 
Już od samego pomysłu majaczył mi w głowie tytuł tego quiltowego obrazka - Niebezpieczne związki. Dlaczego niebezpieczne? No bo wiadomo - szycie po okręgu nie jest zbyt łatwe. Tym razem jednak eksperymentowałam również z kolorami i wielkościami kolejnych ćwiartek. Bo z zasady miały być różnej wielkości, chociaż w ramach tych samych bloków. Kolejne bloki dobierałam i układam w trakcie szycia. Wreszcie też odważyłam się na połączenie brązu z różem, a obok niego fioletu z pomarańczem.


Tytuł jednak okazał się proroczy z innego powodu. Otóż początkowo zaokrąglenia miały być "złamane" pikowaniem rowkowym, jednym słowem miały być proste linie. Jednak przy trzecim rzędzie byłam już całkowicie pewna, że to absolutnie nie pasuje. Pozostało mi więc coś, czego nie cierpię. Prucie. Klasyczne prucie pikowania, czyli za pomocą przecinaka, absolutnie nie wchodzi w grę. Nauczyło mnie tego smutne doświadczenie. Po pierwsze, nawet poprawnie obchodząc się z tym narzędziem, można zrobić w tkaninie dziurę. Po drugie, tak wygląda "krajobraz po bitwie":


Usuwanie tego bałaganu jest mocno irytujące i trwa tyle, że bardziej opłaca się zastosować inną metodę. Wcale nie trwającą dłużej, ale za to mniej... niebezpieczną.

 
Obydwie nitki powinny znajdować się na wierzchu. Lewą ręką pociągamy za jedną nitkę, wtedy wysuwa się pętelka drugiej nitki.


Końcem igły zahaczamy o pętelkę i wyciągamy całą nitkę. Specjalnie wybrałam tępy koniec igły, bo wsuwa się w szew równie łatwo jak ostry, za to nie szarpie nitki. Powtarzamy tę czynność, aż do końca. Czynność nieskomplikowaną, trwającą tyle, co zwykłe prucie, a za to nie wymagającą później skubania nitek z wierzchu i od spodu. Aha, co jakiś czas warto tę drugą nitkę (nie tę trzymaną w lewej dłoni), przyciąć, bo wygodniej się ją wyciąga, kiedy jest krótka.


Jeszcze tylko trzeba pozbyć się śladów po szwie. Koniecznie na świeżo, kiedy się jeszcze nie utrwaliły w materiale. 




Wystarczy to miejsce spryskać wodą i przesunąć po nim żelazkiem. Przy takiej czynności sprawdza się mini-żelazko, bo tkaninę wystarczy tylko delikatnie dotknąć, a nie prasować (uwaga na wypełnienie, najlepsze jest w takiej sytuacji bawełniane, bo poliestrowe może się stopić).



Jak widać, nic nie widać!
I tyle. Być może ta metoda prucia jest szerzej znana, ja odkryłam ją dopiero w zeszłym roku. Mam jednak nadzieję, że nie będzie mi się często przydawać.