wtorek, 31 grudnia 2013

Kolorowy akcent na koniec roku

Doszłam do wniosku, że koniec roku to świetny moment, by wrócić do pisania bloga, tym bardziej, że ku mojemu przerażeniu ostatni wpis był baaardzo dawno temu. Rozpisywać się nie będę. Raczej w ramach podsumowania starego roku i dobrej wróżby na nowy, pokażę (zdjęciowo) historyjkę, która jest marzeniem każdej osoby zajmującej się patchworkami.
Najpierw krótki wstęp. W maju poznałam Kasię, której bardzo spodobały się moje narzuty i postanowiłyśmy dokonać wymiany. Kasia podarowała mi maszynę do obciągania guzików - wiem, nie jest to urządzenie pierwszej potrzeby, ale zawsze o nim marzyłam i już mam na nie kilka pomysłów. Ja zaś miałam jej sprezentować jeden ze swoich patchworków. Tak wyglądała mniej więcej wizyta, podczas której Kasia miała wybrać patchwork - zdjęcia są niezbyt dobrej jakości, ponieważ robione były komórką, za to świetnie oddają sytuację.
Przegląd zaczęłyśmy od w miarę spokojnych pasków.
Następny był kalejdoskop w dość szalonych kolorach.
Dla odmiany Kasia zaczęła oglądać spokojne fiolety.
Nie, jednak nie fiolety. Może więc żółcie z czernią? Nieskończone, ale co tam...
A może błękity? Błękity lubi (prawie) każdy...
...co zresztą widać na załączonym obrazku.
No, chyba że ktoś akurat ma ochotę na czerwienie z amarantami (w realu dużo bardziej intensywne).
Ach, zapomniałyśmy, że istnieją jeszcze brązy.
Trudny wybór, naszyłam tego tyle, a Kasia musi teraz zdecydować. Na razie udaje, że wszystko jest OK.
Potem następuje lekkie załamanie. Na szczęście chwilowe, bo...
Na moich oczach rodzi się miłość od pierwszego wejrzenia. Patchwork jest jeszcze nie skończony, ale co tam...
 
Chciałabym, żeby taką minę miał każdy, kto ogląda moje patchworki. (Czego, nawiasem pisząc, życzę przy okazji Nowego roku wszystkim quilterkom/patchworkarkom!!!)
 
To jeszcze nie koniec historii. Po pierwsze, musiałam narzutę skończyć. Udało mi się to przed końcem roku. Po drugie, musiała być jeszcze zaaprobowana przez kogoś bardzo ważnego. A raczej przez dwa kogosie.
Co, jak widać poniżej, udało mi się również.
 
 

wtorek, 3 września 2013

Quilty mi się jakoś... okociły

Posiedziałam sobie godzinę przy szkicowniku, potem kilka godzin przy maszynie i teraz mam cztery quilty z kotami. Może quilt to za dużo powiedziane. Raczej quiltlet, bo obrazeczki są raptem dwa razy większe niż pocztówka. Wszystkie przygotowałam na zajęcia w Szkole Patchworku, którą prowadzę z Anią Sławińską. Zajęcia będą dla miłośników kotów i chciałyśmy na nich pokazać, jak łatwo można takiego zwierzaczka stworzyć za pomocą różnych technik. Ania pokazała swoją wersję na blogu, teraz kolej na mnie.



Te patchworkowe kotki, to czysta improwizacja. Na ich przykładzie pokażemy nie tylko, jak z prostych geometrycznych kształtów stworzyć swojego ulubieńca, ale też, jak przygotować poszczególne łatki, by wszystko można było równo zszyć. Patchworkowe kotki mają szczegóły domalowane flamastrami do tkanin, bo chciałam, żeby każdy "wewnątrz" był inny. Równie dobrze można nóżki, oczka i wąsiki wyhaftować.



Tym razem połączenie aplikacji i pikowania. I dowód, że nie trzeba kotów fotograficznie odtwarzać, żeby przypominały... koty.


Kot leży oczywiście na patchworkach. Ponieważ jednak całość jest niewielka, nie mogłam tych patchworków uszyć. Łatki musiałyby mieć po kilka milimetrów. Ale od czego są flamastry do tkanin i kredki? Jednym słowem powyższy obrazek to technika mieszana, aplikacja i malunek.


A to mój ulubieniec. Również w technice aplikacji urozmaiconej odrobiną pikowania (futerko i wąsiki).

A tak w ogóle podoba mi się pomysł, że w ciągu jednej lub dwóch godzin jestem w stanie coś skończyć. Żeby tak szybko szyło się narzuty...

środa, 10 lipca 2013

Praca wre

Hmm... "wre" to może za duże słowo, ale staram się, jak mogę. W głowie rodzą mi się kolejne projekty artystyczne, czyli obrazy na ścianę, a ponieważ nie lubię myśleć bezczynnie, sięgnęłam po zapasy. Jednym słowem, zanim wyklują mi się pomysły na obrazy, skończę jakąś narzutę, a może nawet dwie. 
Moje zapasy są poukładane w dwóch grupach. Pierwsza to stosik (a raczej niezły stos), który mam zawsze na oku, bo leży sobie tuż przy wejściu do pokoju. Piętrzą się na nim niewykończone narzuty, torebki, a nawet ciuchy. Te, które (przynajmniej teoretycznie) wykończę w najbliższej przyszłości. Druga grupa, to projekty, które trochę dłużej poczekają na swoją kolej. A ponieważ nie chcę, żeby wzbudzały we mnie poczucie winy, że się nimi nie zajmuję - dostały półkę w szafie, na samej górze, gdzie są mniej widoczne. Tym razem uszczupliłam grupę pierwszą, gdzie leżały dwa słodziaki, które zaczęłam szyć wiosną. I które wbrew pozorom łączy bardzo dużo. Po pierwsze, wzór. Po drugie, biel. Duuużo bieli. I po trzecie, fakt, że mogłam w nich wykorzystać wszystkie te fajne skraweczki, czasami naprawdę bardzo małe, których nie miałam serca wyrzucić.


 
Tę narzutę muszę jeszcze skończyć pikować.
 
 
Wzór pikowania powstał zupełnie niechcący - jest to coś w rodzaju spirali otoczonej płatkami kwiatów.
 
 
Taki wzór pikuje się bardzo łatwo i szybko.
 
 
Druga biało-kolorowa narzuta jest już przepikowana we wzór pawich piór i przycięta. Pozostaje mi ją tylko obszyć jakąś fajną listwą.
 
 
No, i mam z tym problem. Czy zrobić listwę do obszycia również z pozszywanych kawałków, co bardziej by pasowało do całości, czy z lenistwa po prostu obszyć całą narzutę jednym kolorem.
 
 
Napisałam na początku, że podstawą obydwu narzut jest taki sam wzór, ciekawa jestem, czy ktoś domyśli się jaki...

czwartek, 4 lipca 2013

Fajnie jest (SIĘ) czasami pokolorować


Tak wyglądają ręce kobiety pracującej... z farbami. Właśnie przygotowuję się do warsztatów w naszej Szkole Patchworku, na których będziemy farbować i malować tkaniny. Zajęcia są plenerowe, odbędą się pod Warszawą, i wykorzystywać będziemy na nich nie tylko barwniki (najlepsze na świecie Procion MX) i farby, ale również inne "media". Na przykład nauczymy się, jak pomalować tkaninę kredkami, nawet zwykłymi świecówkami, żeby efekt przypominał batik. Albo: jak uzyskać efekt tie-dye za pomocą flamastrów, żeby zwykły t-shirt wyglądał jak markowy. Sposobów będzie minimum dziewięć i gwarantuję, że efekty tych kolorystycznych eksperymentów nie rozpłyną się podczas prania. Każda uczestniczka skończy warsztaty z dziewięcioma tłustymi ćwiartkami (tkanina 50X40 cm) własnoręcznie przez siebie zabarwionymi. Może też zamiast jednej z tkanin ufarbować sobie koszulkę za pomocą jednej z technik.
Czy się trochę pobrudzimy? Nie będzie tak źle. Po prostu, ja jak zwykle tak się zapomniałam podczas farbowania (uwielbiam eksperymentować z barwnikami!), że nie włożyłam rękawic. Przypomniałam sobie o nich, kiedy niechcący dotknęłam pojemniczka z turkusem.
A dla zachęty przygotowałam swój pierwszy internetowy tutorial. Tutaj znajdziecie opis techniki idealnej na lato, czyli farbowanie kostkami lodu. A poniżej niektóre moje patchworki uszyte właśnie z tkanin ręcznie farbowanych.







środa, 3 lipca 2013

Reminiscencje berlińskie

Biję chyba wszelkie rekordy spóźnialstwa. Polska wystawa patchworków w Berlinie odbyła się 8-9 czerwca w ramach Textile Art Berlin, a ja dopiero o niej piszę. Na usprawiedliwienie dodam, że przez ostatnie tygodnie najpierw miałam mnóstwo pracy, a potem okazało się, że nie mogę wejść na swojego bloga.
Wiem, że wszystkie moje koleżanki z wystawy już o niej relacjonowały, więc nie będę się bardzo rozpisywać. Dodam tylko, że nasza wystawa cieszyła się ogromnym powodzeniem. Mimo, że całe wydarzenie składało się z mnóstwa takich pokazów, docierało do nas dużo ludzi i zainteresowaniem oglądało nasze prace. Polski patchwork na tak dużą skalę pokazał się po raz pierwszy za granicami kraju. Ja zresztą również. Było to dla mnie nowe doświadczenie, które chętnie powtórzę jeszcze wiele razy. A przy okazji mogłam wreszcie poznać osoby, które do tej pory znałam jedynie ze słyszenia i z internetu. I które okazały się bardzo fajne i, tak jak ja, zwariowane na punkcie patchworków. Pozdrawiam więc wszystkie dziewczyny, które miałam okazję poznać w Berlinie, a poniżej niewielki fotoreportaż z naszej wystawy.

Patchworki po rozpakowaniu czekają na rozwieszenie. Ania, która je wiozła samochodem z Warszawy, odpoczywa po podróży.
 
Zabieramy się do roboty. Najpierw trzeba wybrać listewki, na których zawisną prace.
 



Trzeba też rozplanować, gdzie co powiesić, żeby wszystko dobrze wyglądało. My dostałyśmy miejsce w bibliotece szkoły, stąd te półki z książkami w tle.
 
Panowie mieli najtrudniejsze zadanie - prace musiały być zwieszone u sufitu na żyłkach.
 

My w każdej chwili służyłyśmy pomocą, zwłaszcza przy większych (i cięższych!) pracach.
 
Kuratorka naszej wystawy, Danka Kruszewska, dwoiła się i troiła. Skąd ona ma tyle energii?
 
Pozostało jeszcze porozwieszanie podpisów do naszych patchworków. Tutaj Bożena przyczepia podpisy moich prac.
 
A tutaj ja z Danką i moimi pracami w tle. Wiem, zdjęcie jest trochę rozmazane, ale ma dla mnie wartość pamiątkową.
 
Odpoczynek wojowniczki, czyli portret Ani z wiertarką pod koniec zawieszania prac.
 
Wszystko już zawieszone, zobaczymy, co będzie następnego dnia...
 
Następnego dnia? Od samego rana pojawiły się tłumy. Ania tłumaczyła co chwilę zwiedzającym, jak powstają jej prace.
 
Z moich prac największe zaciekawienie budziła "Zima" szyta techniką chenille.
 
 

 
 
Zwiedzające quilterki podziwiały i nasze prace, zastanawiając się, jak powstawały.
 
 
A nawet robiły zdjęcia. Niestety na wszystkich wystawach był zakaz używania aparatów, więc nie mogłam uwiecznić tych prac, które mi się podobały. My pozwalałyśmy na robienie zdjęć - trzeba dbać o PR polskiego patchworku!
 
Uff, dwa dni pracy przy wystawie i w przerwach zwiedzanie innych wystaw. Przeżyć co niemiara, nic więc dziwnego, że przed wyjazdem z Berlina byłyśmy mega-zmęczone, ale i mega-szczęśliwe.
 
 
 








czwartek, 23 maja 2013

Skończyłam "Jesień", pora na coś nowego

Nareszcie skończyłam szyć "Jesień", czyli quiltowy obraz, który zamyka serię Cztery pory roku jadącą na wystawę do Berlina. Jest to najmniej lubiana przeze mnie pora roku. I, szczerze mówiąc, jej quiltową wersją również jestem najmniej zachwycona.


Niby zrealizowałam część  swoich pomysłów, ale coś mi nie gra.


Z dwóch rzeczy jestem zadowolona do końca, a mianowicie z farbowanych przez siebie tkanin, a także z pikowania. To pierwsze, dlatego, że chociaż nie przepadam za jesiennymi kolorami wokół siebie - nie mam ich w mieszkaniu, ani nie noszę takich ubrań - na materiałach wyszły mi, z tymi wszystkimi przenikaniami się barw, bardzo fajnie. To drugie, bo uniknęłam pokusy, żeby naśladować kształty liści i żmudnie odzwierciedlać każdą żyłkę. Po prostu mi się nie chciało, a i szkoda mi było zasłaniać pikowaniem kolory liści. A ponieważ miał być efekt liści unoszących się na wietrze, przepikowałam po prostu całość falowanymi liniami.

Pragnę też przedstawić debiutantki w roli quilterek, a mianowicie bardzo miłe panie, które odwiedziłyśmy z Anią Sławińską kilka tygodni temu. Panie bardzo chciały szyć ręcznie, więc pokazałyśmy im, jak powstają takie patchworki. Oto, co powstało od tego czasu:


Wielka narzuta z sześcianów uszyta ręcznie z grubych, ale bardzo efektownych tkanin zasłonowo-obiciowych.


Ręcznie przepikowana i dodatkowo ozdobiona haftem.


Prosta poducha powstała z bardzo śliskich tkanin, które potrafią być bardzo podczas szycia kapryśne.


Widoczek crazy, którego technikę docenić można, oglądając zbliżenia.


Ptaszki na ciemnozielonym tle, mają mniej niż jeden centymetr.


Dwa pieski niedaleko drzewa są tylko nieco większe.


Ale najbardziej mnie zachwyciły dwa bociany siedzące w gnieździe na drzewie.

Nasze kursantki z warsztatów Szkoły patchworku w sobotę i niedzielę również miały okazję poszyć ręcznie.

 
 

Jednak mam wrażenie, że tym razem najwięcej zwolenniczek miała technika faux chenille, w której można do woli przecinać patchwork przez kilka warstw.
A ja powoli zastanawiam się, za co zabiorę się w najbliższych dniach. W sensie patchworkowym, oczywiście.